Tegoroczny maj daje mi dużo zwykłej radości. Jest to chyba spowodowane tym, że szybko zawitał. Bzy zakwitły tuż przed Wielkanocą, trawa stała się zielona już w marcu. Nawet deszcz jest cieplejszy i delikatniejszy, a wiatr przyjemnie grzeje w policzki. Zdążyłam się już „wycerać” z zimowego otumanienia.
Najwięcej uśmiechu daje mi kawałek balkonu, który wcześniej nie był tak kolorowy. Nigdy nie przywiązywałam wagi do posiadania ogrodu. Sadzenie kwiatków, podlewanie ich i doglądanie nie sprawiały mi frajdy. Jedyną przyjemnością było dla mnie zrywanie czereśni, malin i porzeczek, czasem koszenie trawnika. Kiedy wyprowadziłam się z domu, mieszkałam w przeróżnych mieszkaniach, w blokach i kamienicach – niestety zawsze bez wyjścia na balkon z pokoi, które wynajmowałam. A teraz już trzeci maj z rzędu mogę cieszyć się wąskim, ale za to długim balkonem (niestety też garażem dla trzech rowerów). W tym roku po raz pierwszy zapragnęłam dużo zieleni. Wcześniej sadziliśmy już bazylię w jałowej ziemi, którą M. wykopał z pola i przywiózł w wiadrze. Jak można się domyślić – ledwo ujrzała słońce – padła (prawdopodobnie ziemia była za twarda, a doniczka nie miała dziurek). Rok temu były kolejne nieśmiałe próby hodowli ziół. Jednak jak się okazuje znacznie lepiej miały się uprawy doniczkowe na parapecie w kuchni.
W tym roku, bogatsza o wcześniejsze doświadczenia i mamine rady*, zabrałam się do siania, sadzenia i przesadzania.
Po pierwsze – zrobiłam odpowiednie dziurki w doniczkach i umieściłam je na podstawkach.
Po drugie – kupiłam odpowiednią ziemię (prawdopodobnie kosztowało to taniej, niż transport ziemi z pola:));
Po trzecie – stwierdziłam, że nasz balkon przez 80% dnia jest wystawiony na działanie promieni słonecznych.
Na pierwszy ogień zasiałam szpinak, szczypiorek, rzodkiewkę i pietruszkę oraz tymianek. Ile radości dało mi doglądanie i podlewanie moich roślinek… Tydzień temu postanowiłam dodać trochę kwiatków i ziół, oraz poziomki. Wracając z ogrodniczego z sadzonkami, przypadkowo dostałam nowiutką paletę, ustawiłam ją w rogu, na nią ułożyłam trochę różnych poduch i nie-poduch i tak oto mamy siedzisko;-) Co prawda w takie upały jak dziś, najprzyjemniej siedzi się rano i wieczorem, kiedy jeszcze słońce nie grzeje tak mocno.
Idealne na balkonową lekką kolacje jest cannelloni ze szparagami. Doskonale komponuje się to danie z białym wytrawnym winem, albo cydrem (ja ostatnio polubiłam to drugie).
Potrzebujemy:
- 8-10 rurek makaronu cannelloni
- pęczek zielonych szparagów (lub połowa z białych i zielonych)
- 2 łyżki masła
- 2 łyżki mąki
- 300 ml mleka
- szczypta świeżo startej gałki muszkatołowej
- pieprz, sól do smaku
- 1 kulka mozzarelli
- Makaron cannelloni gotujemy al dente w lekko osolonej wodzie (u mnie około 6 minut).
- Szparagi obieramy od połowy długości (jeżeli używamy białych to całe), odcinamy zdrewniałe końcówki. Gotujemy 4 minuty.
- Przygotowujemy beszamel: roztapiamy masło, dodajemy 2 łyżki mąki i robimy zasmażkę, następnie wlewamy mleko i cały czas mieszając doprowadzamy do zagotowania, przyprawiamy solą, pieprzem i gałką muszkatołową.
- Formę do zapiekania smarujemy masłem i wylewamy część sosu beszamelowego. Do każdej rurki makaronowej delikatnie wsuwamy po 3-4 szparagi, układamy na beszamelu.
- Całość polewamy beszamelem, na wierzch układamy kawałki mozzarelli.
- Zapiekamy w 180 stopniach C przez 30 minut. Można podawać zarówno na ciepło jak i po wystudzeniu.
* Moja mama jest specjalistką od roślin i ogrodu. Potrafi całe dnie spędzić na jego upiększaniu. Średnio co kwartał na ogrodzie można zauważyć jakieś nowe pomysły. Prawda jest taka, że za każdym razem jak wpadam w odwiedziny coś się zmienia.