Wrocławski Zlot Food Trucków

foodtrucki1

Ostatnio jak grzyby po deszczu pojawiły się na wrocławskich ulicach restauracje i kawiarnie na kółkach. Zakładają je ludzie z pasją, często podróżnicy i znudzeni życiem byli pracownicy korporacji. Naczelną ideą większości jest dobra jakość i ciekawe menu. Jak do tej pory najwięcej miałam okazję widzieć mobilnych wozów z burgerami, bo to one ostatnio stały się w Polsce popularne. Ale entuzjaści zdrowego żywienia, czy wegetarianie też coś dla siebie znajdą.

Podążając za Warszawą, we Wrocławiu w weekend 9-10 sierpnia też zorganizowano zlot Foodtrucków. I to nie jedyny. 16 sierpnia przy Hali Stulecia kolejny zlot. W sobotę impreza miała miejsce w Cafe Plaża przy moście Grunwaldzkim. Drugiego dnia foodtrucki pojechały na Partynice na Tor Wyścigów Konnych. O ile pierwszego dnia miejsce było całkiem udane, o tyle drugiego dnia knajpy na kółkach ustawiły się, odniosłam takie wrażenie, przy okazji dużej imprezy. Pierwsze miejsce nie do końca się sprawdziło, organizatorzy nie pomyśleli o tym, że na wysypanej plaży przy moście Grunwaldzkim nie ma cienia. Do chwili, kiedy niebo zasnuło się chmurami, skwar był nie do zniesienia, a smakosze dobrego jedzenia nie mieli gdzie się schronić stojąc z długich kolejkach. Ale mieli przynajmniej gdzie usiąść. W sobotę nie mogłam pojawić się na tym wydarzeniu, widziałam tylko przejazdem i na zdjęciach jak wyglądało na miejscu. W niedzielę po 15 wybrałam się na Tor Wyścigów Konnych. Już wjeżdżając rowerem, zobaczyłam gromadę młodszych i starszych podążających na i z wyścigów. Zastanawiałam się, czy starczy dla mnie jedzenia, skoro impreza zaczynała się o 13. Jak zobaczyłam kolejki, byłam przerażona i zachciało mi się wracać do domu na obiad. Byłam naprawdę głodna, a zapowiadało się na co najmniej 20 minut czekania. W dodatku za bardzo nie było gdzie usiąść, po za trawą oczywiście, a wyjątkowo nie zabrałam koca (stali bywalcy byli na to przygotowani). Przespacerowałam się w poszukiwaniu tego jedynego foodtrucka, w którym zjem wymarzony posiłek. Jakie było moje zdziwienie, kiedy nie mogłam znaleźć Pana Japana, który serwuje sushi – później okazało się, że stał z 200 metrów dalej, bo nie starczyło dla niego miejsca. Po za foodtruckami były stragany z bublem i golonka, grill, grochówka chyba też się znalazła, czyli typowe straganowe jadło. Muszę przyznać, że byłam trochę zawiedziona całą otoczką. Mobilne bary pasowały na tej imprezie jak koń do byka, w dodatku zagradzały przejście. Istny cyrk na kółkach, tyle że ze zwierząt były tylko konie. Nawet wielbiciele wyścigów konnych ostro krytykowali, że po co tu tyle tych wozów, że kolejki i przejść nie można. Jako, że byłam już naprawdę głodna musiałam jednak coś wybrać. Zapieksy z Gliwic nie szczególnie do mnie przemawiały na początku. Stoję w kolejce, żeby dopchać się do „66 American Burger”, który serwuje o niedawna we Wrocławiu burgery. Już witam się z gąską i Pan mi mówi, że mięso się skończyło, więc już nie można składać zamówień i tylko dokończą wydawać i się zamykają. Szkoda, że czekałam tyle w kolejce. No to myślę sobie, no dobra, szukam dalej. Niestety Gastromachina serwująca podobno tortille, była już zamknięta jak przyjechałam, a na wozie zawieszona flaga z napisem „Dziękujemy!”, dziękuję i ja. W „Sezonowo zdrowo”, pięknym zielonym foodtrucku niestety nie było nic na mój głód. Byłam już po śniadaniu, na owsiankę, ani koktajl czy zupę nie miałam ochoty. Warszawski „Wurst kiosk” też mnie nie zachwycił, bo za dużo już im nie zostało. I kolejna kolejka. Węgierskie ciasteczka drożdżowe postanowiłam sobie zostawić na deser, mojej ulubionej pizzy z Happy Little Truck niestety nie było na Wrocławskim Torze Wyścigów Konnych, wybrali tego dnia inną miejscówkę razem z Taho Cafe  (i bardzo dobrze). No to wracam do Zapieksów Wybornych. Już po złożeniu zamówienia, dostaję numerek i dowiaduję się, że pół godziny oczekiwania. No to poszłam się przespacerować i gdzieś hen daleko znalazłam Pana Japana, to sobie myślę, przekąszę krewetki. Ale niestety skończyły się. No trudno, następnym razem. Przyjechałam za późno, moja wina. Ale skoro wydarzenie miało być do 19, to dlaczego w połowie już wszystko wyszło? W końcu wyszła po 50 minutach (o zgrozo) moja zapiekanka hiszpańska. W dodatku średnia, bardzo średnia, a w zasadzie słaba. Piórka cebuli były połówkami cebuli, ser średni, a chorizo… No właśnie, gdzie było chorizo? Ta mała zapiekanka wybroniła się tylko dobrą bagietką i pysznymi sosami – reszta do dopracowania! No nic wróciłam do zielonego zdrowego busa po koktajl i uciekam, bo nie mam kocyka.

Podsumowując, pomysł imprezy dobry, ale z organizacją trzeba się jeszcze dużo nauczyć. Nie po to przyjechałam tu bez obiadu, żeby się jeszcze nie najeść. Pozostanę jednak przy odwiedzaniu pojedynczych foodtrucków, bo wtedy czeka się góra kilka minut na jedzonko, które smakuje mi wtedy dużo lepiej niż tłumie rozgniewanych, oczekujących fanów mobilnych restauracji:)